W poprzednich artykułach wprowadziłem Was drodzy Czytelnicy w świat polskiej produkcji instrumentów perkusyjnych lat 60, 70 i 80-tych. Konwencja tych publikacji była – nie ma się co oszukiwać – dość sztywna i bardzo „techniczna”, bo postawiłem sobie za zadanie dokładną analizę produkcji i wyrobu gotowego J.
Dzisiaj polecimy nieco luźniej. Za oknem pali pierwsze letnie słońce, dziewczyny zrzuciły już zimowe bluzy i szaliki, nie ma więc sensu się piłować i spinać J.
Amati, choć nie polskie, każdy z nas dobrze zna, błędem było by więc zbyt dogłębne nudzenie i rozczulanie się nad wszelkimi najbardziej błahymi kwestiami.
Sam temat też jest w moim mniemaniu dużo weselszy, bo nie traktuje znów o trupach, lecz o wciąż żywych instrumentach, na których grać możemy i gramy na co dzień.
Z życia wzięte
Myśląc o Amati zawsze przypomina mi się historia, którą słyszałem od mojego dobrego kolegi, kiedy pruliśmy 140km/h po niemieckiej autostradzie w kierunku frankfurckich i targów . Otóż pewien jego znajomy, jeden z tych muzycznych weteranów, których każde większe miasto ma kilku (nie grają zazwyczaj pro, ale siedzą w temacie już tyle lat, że stają się skarbnicą wiedzy dla młodych) zamarzył 30 lat temu o Amati. Szansa na zdobycie takiego setu w tamtych czasach w sklepie muzycznym u nas w kraju równała się zeru, trzeba było więc kombinować na boku na wszystkie możliwe sposoby. Traf chciał, że sąsiad owego jegomościa jeździł ciężarówką po całej Europie przewożąc owoce i inne wiktuały. Po wielu prośbach zgodził się w końcu kupić i przywieźć z Czechosłowacji legendarne Amati za niemałą zresztą kwotę. Cała historia w dzisiejszych czasach zapewne zakończyła by się „wałkiem”, niemniej jednak wtedy pan dostawca wywiązał się z umowy wzorowo. Pewnego pięknego dnia podjechał pod dom zainteresowanego i przywiózł jego nowe dziecko. Bębny, które przez ponad tydzień jeździły z nim na pace nie wyglądały już raczej na „sklepowe”, nie miało to jednak znaczenia dla nowego właściciela. Pokochał je z całych sił pomimo bardzo licznych obić, rys i zewnętrznych niedoskonałości…białe Amati bez spodnich naciągów. Dokładnie takie, na którym w Wilczym Pająku grał wówczas Tomek Goehs.
Amati po renowacji: http://www.youtube.com/watch?v=0UDd3CjfpkE
Takie to były czasy. Podobną historię zna zapewne niejeden z Was. Słuchając takich opowieści bardzo szybko można pojąć z jakimi trudnościami borykała się cała rzesza młodych (i nie tylko) muzyków za komuny. W rankingach marzeń Amati stało na jednej półce z Tamą, Yamahą i Pearlem – ba, było nawet od nich lepsze, bo w minimalnie realnym zasięgu portfela i znajomości. Czytaj dalej AMATI – 40 letni obiekt marzeń