Historia polskiej gry perkusyjnej (czytaj: gry w zespole muzycznym) jest stosunkowo młoda. Coś, co na zachodzie istniało już od dawna i kultywowane było sukcesywnie w szkołach, wojsku czy w kościołach, u nas za bardzo nie miało racji bytu w sensie „wolnej twórczości”.
Lata umiłowania dla piosenki radzieckiej i propagandowej oraz cenzura skutecznie odstraszały wielu niezależnych twórców.
W zasadzie prawdziwymi prekursorami polskiej muzyki „nowoczesnej” byli polscy trubadurzy, czyli kapele podwórkowe, które w latach wojennych przygrywały na podwórkach lub pod oknami kamienic niosąc ze sobą wiadomości z frontu, a także z codziennego życia, umilając jednocześnie egzystencję tych tak trudnych chwil. Wraz z końcem wojny i powolną odbudową zniszczeń ten typ muzykowania zaczął zanikać i obecny jest teraz bardziej pod postacią folklorystyczną.
Wczesne lata powojenne, a w szczególności okolice roku 1950 to pierwsze próby zaistnienia jazzowych składów. Sytuację w tamtych czasach idealnie obrazuje film Feliksa Falka pt. „Był jazz” z Andrzejem Grabarczykiem w roli perkusisty wciąż próbującego grać „czarną” muzykę” publicznie, dla szerszej, w większości studenckiej publiczności. Polecam obejrzeć ten film, gdyż klasyczna już chyba scena z ride’m wykonanym z plateru daje dużo do myślenia na temat polskiej muzyki rozrywkowej lat 60-tych.
Wraz z rozkwitem muzycznej działalności wszelkiej maści zespołów, pod koniec lat 60-tych pojawił się ogromny popyt na instrumenty muzyczne; głównie gitarowe i perkusyjne. Kontakt z zachodem, jak wiadomo, ograniczony do minimum stwarzał silną potrzebę rodzimej produkcji wszelkich artykułów dla muzyków.
Chyba najważniejszym polskim producentem sprzętu perkusyjnego pozostanie już na zawsze śp. Pan Zygmunt Szpaderski. Człowiek-dusza, osoba niezwykle sympatyczna i pogodna, która dzięki swojej działalności umożliwiła wielu bębniarzom nie tylko start (jak może wydawać się dzisiaj), ale również wszelką działalność ćwiczeniowo-koncertowo-studyjną. Produkcja Szpaderskiego rozpoczęła się w latach 50-tych i trwała nieskończenie przez ponad 40 lat!!!
Ciężko opisać pierwsze zestawy z ul. Piotrkowskiej (jednym z właścicieli takiego zestawu jest Antoni Studziński), bo niewiele ich już pozostało w stanie umożliwiającym identyfikację. Pamiętam, że starsze Szpadery miały płytsze tomy (w 99% rozmiary tomów zaczynały się od 12″, mniejszych nie było – taka była jazzowa moda), centralkę 20″ z metalowymi obręczami takimi samymi jak tomy oraz wąskie, dość długie lugi, swym designem przypominające nieco stare Premiery. Tomy w starszych zestawach zawsze montowane były na centrali przy pomocy dość cienkich tomholderów (po jednym na tom) wchodzących bezpośrednio w korpus bębna, nogi centralki były cienkie, bez możliwości wysuwania. Sklejka wykorzystywana wtedy przez pana Zygmunta to z pewnością olcha lub brzoza, ale tak do końca to ciężko stwierdzić. Hardware, jak na vintage przystało był leciutki i cieniutki: statywy miały po prostu stać i trzymać blaszki – tak też było. Membrany były skórzane (ale to musiało gadać…)
Późniejszy, klasyczny „Szpader” to bębny typowo rockowe – duże, ciężkie i głębokie (w przypadku tomów i floortoma, centralka była stosunkowo płytka – 16″ to maksymalna jej głębokość). Sklejkę stosowaną przez siebie pan Zygmunt dzielił na: liściastą bądź iglastą. Obecnie można się domyślać, że były to olcha, buk oraz brzoza (drzewa liściaste) lub iglak – sosna. Sam korpus zazwyczaj był gruby, ale w zależności od dostępności surowca, a także humoru „Szpadra” mógł posiadać wewnętrzne obręcze wzmacniające lub być ich pozbawiony. Użyta sklejka nie była niestety najwyższej jakości, zdarzały się sęki, rozwarstwienia i pęknięcia, ale sam producent nie miał na to zbyt wielkiego wpływu. (wiadomo-takie były czasy). Po tylu latach ciężko też jednoznacznie określić, czy użyty surowiec był w jakikolwiek sposób sezonowany i przygotowywany uprzednio do produkcji instrumentu a nie np. meblościanki ;P.
W mocowaniu tomów nastąpiła znaczna poprawa – pojawiły się dwa potężne, zębatkowe tomholdery, a nogi centrali zamieniły się w bardzo grube podnośniki (jak w Rogersie).
Myślę, że w związku ze słabą jakością materiałów wszystkie bębny z tamtych lat (Szpaderski, Polmuz, Słowik) były okleinowane. Niestety nie spotkałem się z oryginalnie lakierowanym bębnem made In PRL, wyjątkiem jest tutaj pan Jurczuk z Bielska-Białej, który lakierował werble.
Sama okleina i sposób jej „montażu” w warsztacie pana Szpaderskiego również zasługuje na szczególną uwagę. Pan Zygmunt nie oklejał bębnów bezpośrednio właściwą okleiną, ale najpierw na sam korpus nakładał cienką tapetę, najczęściej drewnopodobną (tak, taką od tanich mebli), a następnie całość obkładał przezroczystym, dość grubym laminatem uprzednio posmarowanym klejem (klej wchodził z pleksą w reakcje, w wyniku której powstawała twarda, dobrze przylegająca do werbla okleina).
Wszystkie czynności produkcyjne związane z drewnem, czyli namaczanie sklejki, odpowiednie jej formowanie, suszenie, wiercenie otworów itp. Pan Szpaderski wykonywał sam, w swojej pracowni na ul. Piotrkowskiej 86 w Łodzi. W czasach, kiedy po jego bębny dosłownie ustawiały się kolejki, był on w stanie sam lub z niewielką pomocą złożyć 2 zestawy perkusyjne dziennie. Biorąc pod uwagę totalnie ręczną produkcję – wynik ten jest niesamowity, nie zmienia to jednak faktu, że w latach siedemdziesiątych na kompletny zestaw od Szpaderskiego trzeba było dość długo czekać (pewnie koło miesiąca, dwóch).
Podobnie miała się sprawa z całym zestawowym „żelastwem”; lugi, obręcze, śruby, maszynki werblowe, sprężyny – wszystko wychodziło spod utalentowanych rąk Szpadra, w dzisiejszych czasach w głowie się nie mieści w 100% ręczna robota wszystkich podzespołów zestawu perkusyjnego, sprzedawanego potem za cenę dostępną dla większości z nas.
Statywy z tego okresu były wręcz pancerne i do dzisiaj są w ciągłej eksploatacji także przez muzyków większego kalibru. Design hardware’u przypominał nieco Ludwiga, Slingerlanda i innych perkusyjnych potentatów tamtych lat.
Niektórzy nie wiedzą, ale z tej customowej pracowni wychodziły też blaszki efektowe… Szpaderski robił chinki i to całkiem niezłe. Wykonane najprawdopodobniej z mosiądzu, kute ręcznie gdzieś na „kowadle” wyglądały i brzmiały podobnie do świetnych, chińskich Wuhanów. Początkowo były to tylko większe rozmiary z 18-tką na czele, ale później ze sporym zainteresowaniem „schodziły” 14-tki i 12-tki (o których w tamtych czasach mało kto słyszał). Do niedawna mieliśmy w sklepie pozostałość po takiej „czajnie”, ale niestety gdzieś się zapodziała….
Do historii już chyba przeszła sytuacja, w której łódzkie sklepy sportowe zanotowały na swoich stanach magazynowych spore braki piłeczek ping-pongowych, bo pan Adam eksperymentował z naciągami własnej produkcji… które oczywiście już sporo wcześniej sam produkował.
Przyglądając się uważnie wyrobom Szpaderskiego w kolejnych latach produkcji widać wyraźnie, że pan Zygmunt kopiował lub też mówiąc delikatniej adoptował do swoich bębnów patenty znanych i od lat uznanych firm zachodnich takich jak Ludwig, Premier czy Sonor. Pomimo poważnego już wieku, cały czas żywo interesował się światkiem sprzętu perkusyjnego i z nieukrywaną radością przeglądał katalogi i broszurki przywożone mu często przez klientów i sympatyków.
Dziś bębny Szpaderskiego to dla wielu „szmelc” przeznaczony do punk-rockowych prób w garażu. Rozwój produkcji i dostępności markowych sprzętów w naszym kraju sprawił, że ten prawdziwy instrument z duszą można kupić za równowartość jednego piątkowego wyjścia „na miasto” do podrzędnego klubu. Tak naprawdę trudno się temu dziwić, bo ten polski „hendmejd” nie przeszedł niestety próby czasu i nie powoduje już takiej euforii, jak kiedyś. Pamiętać jednak trzeba, że gdyby nie „Szpader”, to być może nie nucilibyśmy teraz piosenek o „Ewce” czy innej narzeczonej.
Polskie serwisy aukcyjne i giełdy codziennie zarzucane są kilkunastoma ofertami starych, polskich bębnów, które biorąc pod uwagę ich stan nadają się najczęściej do podpalenia na planie teledysku lub też do zabawy „w grolla” (polecam obejrzeć stare koncerty Nirvany).
Werble Szpaderskiego, zachowane w dobrym stanie zawsze znajdują nowego właściciela, tym bardziej ciekawe modele.
Najbardziej znany „okaz”, to drewniany olbrzym 14″x8″ występujący w różnych wariantach wykończeń zewnętrznych (spotkałem też kilka egzemplarzy wykonanych z ciemnej sklejki wiśnio podobnej) z bardzo dobrze przeze mnie zapamiętanymi podwójnymi lugami wykonanymi najczęściej z tworzywa sztucznego pomalowanego srebrolem (lakier dekoracyjny w kolorze srebrnym), który niestety po jakimś czasie zaczynał się łuszczyć i odpadał. Werbel miał dwie charakterystyczne cechy. Pierwszą z nich była dość skomplikowana, podwójna maszynka opuszczania sprężyn, której lepiej było nie rozkręcać, bo ciężko było ją potem złożyć z powrotem (sprawdzone własnoręcznie), a która niestety nie zawsze działała jak trzeba. Drugą cechą tego werbla było całkiem niezłe brzmienie nawet na firmowych naciągach (Szpaderski miał w swojej ofercie głównie naciągi typu „smooth” czyli gładkie, bez chropowatej powłoki), o czym świadczy fakt, że do dziś wielu bębniarzy gra na tych werblach. Z racji głębokości i materiału (zazwyczaj brzoza) werbel miał swego czasu rzeszę zwolenników w „wadze ciężkiej” (był to jedyny werbel dostępny u nas w tym rozmiarze, a jak wiadomo metalowi perkusiści uwielbiają wszystko, co duże i ciężkie)
Model mniej znany, ale również dobrze przeze mnie zapamiętany to blaszak 14″x5″ wyposażony również w maszynkę-wajchę opuszczania sprężyn i specyficzne, prostokątne okucia. Korpus to zwykła stal, z dwoma charakterystycznym wybrzuszeniami dookoła i klasyczną, metalizowana plakietką z napisem „Szpaderski”.
Do dzisiaj ten egzemplarz gości w wielu próbowniach i sądząc po wyglądzie zewnętrznym, zrobiony był dość dobrze, skoro nadal nieźle gra i nie zżera go za bardzo nasz rudy nieprzyjaciel. Co ciekawe, sam korpus pochromowany był nieco inaczej niż lugi, które wykazują większą podatność na rdzewienie i śniedzienie.
Większość werbli oraz bębnów centralnych marki Szpaderski strojonych było na 10 śrub na stronę, jak przystało na zawodową półkę , tomy i floory standardowo – po 6 i 8 śrub.
Ostatnie zestawy, które zeszły z linii były wykonane bardzo solidnie i masywnie, hardware rodem z odlewni metali ciężkich.
Nie można pominąć faktu, że oprócz klasycznej linii produkcyjnej pan Zygmunt robił też bębny pod indywidualne zamówienie. Każdy, kto miał ochotę na dłuższą centralkę, czy też płytszy kociołek, mógł spokojnie skonsultować swoje potrzeby z mistrzem i cierpliwie czekać na swój „dream kit”.
Przykładem tego jest efektowy werbel 12’’x5” zrobiony w 5 godzin dla mojego sklepowego kolegi (relacja z tej wyprawy niebawem).
Życie i praca pana Zygmunta Szpaderskiego mogły by być natchnieniem do napisania grubej książki, a nie tylko krótkiego artykułu. Człowiek, którego śmiało można nazwać ojcem polskich perkusistów ostatnich 40 lat wspominany jest zawsze ciepło i z nieukrywaną sympatią. Myślę, że w każdym świadomym perkusiście drzemie szacunek i podziw dla tego skromnego i zawsze uśmiechniętego człowieka, a sam „Szpader” nadal, ale tym razem z góry, bacznie obserwuje świat perkusji akompaniując sobie dla umilenia czasu swym klasycznym tremolem.
Artykuł ten chciałbym zadedykować śp. Panu Zygmuntowi Szpaderskiemu w imieniu wszystkich perkusistów, dla których w ciężkich, czerwonych czasach jego pracownia była swoistą mekką i jedyną nadzieją na spełnienie muzycznych fantazji i marzeń.
Autor: Mateusz Wysocki