Werbel, o którym warto napisać – Beverley ”Cosmic 21”

Mówi się, że można mieć szczęście w miłości lub w kartach albo go nie mieć w ogóle. Zdać wzorowo studia poświęcając na naukę godzinę tygodniowo, ślizgając się i lawirując; korzystając z przychylnego losu, lub co chwilę poprawiać połowę egzaminów pomimo wielu nieprzespanych nocy spędzonych przy książkach.

Konkluzja takiego stanu rzeczy jest bardzo prosta – albo się jest urodzonym szczęściarzem albo się nim nie jest. Dlatego jednym wszystko idzie gładko podczas kiedy inni muszą tęgo się napocić, żeby osiągnąć choćby minimum.

Nie wychodzę zbytnio poza ten schemat. Nie mam szczęścia do niemieckich samochodów i zakładów sportowych, ale przyciągam ciekawe instrumenty. Jak magnes i lep na muchy – bezustannie. Musiałbym się bardzo napracować, żeby móc te wszystkie cuda zatrzymać przy sobie… jest to niestety niemożliwe.

Beverley ”Cosmic 21” Demo: http://www.youtube.com/watch?v=n0fwa4IzKy8

Nie Hills 90210, ale i tak srogo

Werbel Beverley kupiłem na znanym portalu aukcyjnym od kolegi legalnie handlującego sprzętem używanym. Zapłaciłem za niego mało i to był główny powód, aby zaryzykować taki zakup w ciemno, choćby dla napisania tego artykułu. Od początku poczułem miętę do tego blaszaka i także w tym przypadku mój perkusyjny szósty zmysł mnie nie zawiódł. Kupując  zwykłego ”steela”, stałem się posiadaczem werbla dużo bardziej ciekawego i wyjątkowego. Czytaj dalej Werbel, o którym warto napisać – Beverley ”Cosmic 21”

AMATI – 40 letni obiekt marzeń

W poprzednich artykułach wprowadziłem Was drodzy Czytelnicy w świat polskiej produkcji instrumentów perkusyjnych lat 60, 70 i 80-tych. Konwencja tych publikacji była – nie ma się co oszukiwać – dość sztywna i bardzo „techniczna”, bo postawiłem sobie za zadanie dokładną analizę produkcji i wyrobu gotowego J.
Dzisiaj polecimy nieco luźniej. Za oknem pali pierwsze letnie słońce, dziewczyny zrzuciły już zimowe bluzy i szaliki, nie ma więc sensu się piłować i spinać J.
Amati, choć nie polskie, każdy z nas dobrze zna, błędem było by więc zbyt dogłębne nudzenie i rozczulanie się nad wszelkimi najbardziej błahymi kwestiami.

Sam temat też jest w moim mniemaniu dużo weselszy, bo nie traktuje znów o trupach, lecz o wciąż żywych instrumentach, na których grać możemy i gramy na co dzień.

Z życia wzięte

Myśląc o Amati zawsze przypomina mi się historia, którą słyszałem od mojego dobrego kolegi, kiedy pruliśmy 140km/h po niemieckiej autostradzie w kierunku frankfurckich i targów . Otóż pewien jego znajomy, jeden z tych muzycznych weteranów, których każde większe miasto ma kilku (nie grają zazwyczaj pro, ale siedzą w temacie już tyle lat, że stają się skarbnicą wiedzy dla młodych) zamarzył   30 lat temu o Amati. Szansa na zdobycie takiego setu w tamtych czasach w sklepie muzycznym u nas w kraju równała się zeru, trzeba było więc kombinować na boku na wszystkie możliwe sposoby. Traf chciał, że sąsiad owego jegomościa jeździł ciężarówką po całej Europie przewożąc owoce i inne wiktuały. Po wielu prośbach zgodził się w końcu kupić i przywieźć z Czechosłowacji legendarne Amati za niemałą zresztą kwotę. Cała historia w dzisiejszych czasach zapewne zakończyła by się „wałkiem”, niemniej jednak wtedy pan dostawca wywiązał się z umowy wzorowo. Pewnego pięknego dnia podjechał pod dom zainteresowanego i przywiózł jego nowe dziecko. Bębny, które przez ponad tydzień jeździły z nim na pace nie wyglądały już raczej na „sklepowe”, nie miało to jednak znaczenia dla nowego właściciela. Pokochał je z całych sił pomimo bardzo licznych obić, rys i zewnętrznych niedoskonałości…białe Amati bez spodnich naciągów. Dokładnie takie, na którym w Wilczym Pająku grał wówczas Tomek Goehs.

Amati po renowacji: http://www.youtube.com/watch?v=0UDd3CjfpkE

Takie to były czasy. Podobną historię zna zapewne niejeden z Was. Słuchając takich opowieści bardzo szybko można pojąć z jakimi trudnościami borykała się cała rzesza młodych (i nie tylko) muzyków za komuny. W rankingach marzeń Amati stało na jednej półce z Tamą, Yamahą i Pearlem – ba, było nawet od nich lepsze, bo w minimalnie realnym zasięgu portfela i znajomości. Czytaj dalej AMATI – 40 letni obiekt marzeń

Polskie wyroby perkusyjne, cz. 2 – Polmuz – nieśmiertelny wróg, czy wybawca młodych?

Sprzątając ostatnio w sklepie znalazłem mój stary t-shirt z dumnym napisem Polmuz utrzymanym w stylistyce loga Pearl. Ten napis zawsze budził we mnie entuzjazm i wywoływał szeroki uśmiech politowania na twarzy – tak stało się i teraz. Cholera – pomyślałem – jeszcze nikt nie napisał niczego większego o tej „wspaniałej” marce, może warto by spróbować…

No i spróbowałem, a co z tego wyszło, oceńcie sami….

Wydaje mi się, że młodzi perkmani nie do końca rozumieją, czym jest totalny brak możliwości zakupu instrumentu. W większości sklepów muzycznych półki uginają się od towaru, a jeśli czegoś nie ma – zawsze można to zamówić. Patrząc jednak szerzej, to jeszcze kilkanaście lat temu wcale tak nie było. Perkusja jako instrument zawsze spychany na bok doczekał się swojego polskiego odrodzenia całkiem niedawno, wraz z rozkwitem internetu i ogólnego przepływu i wymiany informacji.

Mimo tak dużego sprzętowego rozwoju w ostatnich latach, nadal  sporą „grywalnością” w różnych salkach prób czy też undergroundowych klubach cieszy się marka będąca chyba największym koszmarem polskich perkusistów:

Pol-muz, czyli pierwsze i do niedawna jedyne w pełni polskie bębny pojawiły się w latach 60-tych. Nieistniejąca już fabryka miała swoją siedzibę w Warszawie przy ulicy Grochowskiej 75/77 i oprócz zestawów perkusyjnych produkowano w niej także przeszkadzajki, perkusjonalia i instrumenty dęte. Ostatnie Polmuzy zeszły z linii produkcyjnej na początku lat 90-tych.

Przez blisko 30 lat okresu produkcji i 50 lat użytkowania, Polmuz zraził lub zrazi do siebie chyba wszystkich, którzy mieli lub będą mieli z nim jakąkolwiek styczność. Ten twór instrumento-podobny dla klasy robotniczej nie broni się niestety niczym i nawet przy obecnej chińskiej taniosze wypada blado i wiotko.

Zastrzegam, że jeśli chodzi o specyfikację typowo „techniczną”, to wszelkie zamieszczone tu informacje mogą być częściowo błędne – po tylu latach nie sposób niestety precyzyjnie stwierdzić niektórych faktów. Czytaj dalej Polskie wyroby perkusyjne, cz. 2 – Polmuz – nieśmiertelny wróg, czy wybawca młodych?

Polskie wyroby perkusyjne, cz. 1 – Szpader – pierwszy polski customowiec

Historia polskiej gry perkusyjnej (czytaj: gry w zespole muzycznym) jest stosunkowo młoda. Coś, co na zachodzie istniało  już od dawna i kultywowane było sukcesywnie w szkołach, wojsku czy  w kościołach, u nas za bardzo nie miało racji bytu w sensie „wolnej twórczości”.
Lata umiłowania dla piosenki radzieckiej i propagandowej oraz cenzura skutecznie odstraszały wielu niezależnych twórców.

W zasadzie prawdziwymi prekursorami polskiej muzyki „nowoczesnej” byli polscy trubadurzy, czyli kapele podwórkowe, które w latach wojennych przygrywały na podwórkach lub pod oknami kamienic niosąc ze sobą wiadomości z frontu, a także z codziennego życia, umilając jednocześnie egzystencję tych tak trudnych chwil. Wraz z końcem wojny i powolną odbudową zniszczeń ten typ muzykowania zaczął zanikać i obecny jest teraz bardziej pod postacią folklorystyczną.

Wczesne lata powojenne, a w szczególności okolice roku 1950 to pierwsze próby zaistnienia jazzowych składów. Sytuację w tamtych czasach idealnie obrazuje film Feliksa Falka pt. „Był jazz” z Andrzejem Grabarczykiem w roli perkusisty wciąż próbującego grać „czarną” muzykę”  publicznie, dla szerszej, w większości studenckiej publiczności. Polecam obejrzeć ten film, gdyż klasyczna już chyba scena z ride’m wykonanym z plateru daje dużo do myślenia na temat polskiej muzyki rozrywkowej lat 60-tych.

Wraz z rozkwitem muzycznej działalności wszelkiej maści zespołów, pod koniec lat 60-tych pojawił się ogromny popyt na instrumenty muzyczne; głównie gitarowe i perkusyjne. Kontakt z zachodem, jak wiadomo, ograniczony do minimum stwarzał silną potrzebę rodzimej produkcji wszelkich artykułów dla muzyków.

Chyba najważniejszym polskim producentem sprzętu perkusyjnego pozostanie już na zawsze śp. Pan Zygmunt Szpaderski. Człowiek-dusza, osoba niezwykle sympatyczna i pogodna, która dzięki swojej działalności umożliwiła wielu bębniarzom nie tylko start (jak może wydawać się dzisiaj), ale również wszelką działalność ćwiczeniowo-koncertowo-studyjną. Produkcja Szpaderskiego rozpoczęła się w latach 50-tych i trwała nieskończenie przez ponad 40 lat!!! Czytaj dalej Polskie wyroby perkusyjne, cz. 1 – Szpader – pierwszy polski customowiec

Werble wszechczasów w pigułce

Świat instrumentów to suma dusz muzyków na nich grających. Każda, najcichsza nawet nuta, będzie zawsze częścią nas, będzie zawsze zapisem naszych uczuć; muzycznych doznań i ekspresji…

Z wszystkich instrumentów perkusyjnych werble zawsze budziły mój największy szacunek. Mnogość modeli, rodzajów użytych materiałów, wykończeń, okuć, maszynek, obręczy czy rozmiarów zawsze powodowały u mnie „motylki” głęboko         w żołądku. Chociaż przez ostatnie kilka lat miałem zaszczyt i niebywałą przyjemność obcować z dziesiątkami „sprężyniaków”, to nadal na widok zadbanego vintage’owego Gretscha czy innego Ludwiga ślinię się jak pies podczas znanego wszystkim eksperymentu.

Zobacz: Werbel Ludwig

Na efekt takiego stanu rzeczy nie musiałem długo czekać – co jakiś czas kupuję nowy werbel; mały, duży, metalowy czy z akrylu – to bez znaczenia, ważne, żeby miał to coś i umiał mnie już na zawsze  w sobie rozkochać. Prawda jest jedna – przez całe muzyczne życie można mieć jeden zawodowy zestaw bębnów; taki najdroższy i wypieszczony do granic możliwości, werbla natomiast nie sposób pokochać tylko jednego, jest to chyba ponad nasze perkusyjne siły. 
Opisane poniżej werble to moim zdaniem absolutna klasyka. Każdy z nich bez najmniejszego uszczerbku  przetrwał dziesięciolecia wprowadzanych innowacji i zmian podejścia do instrumentów. Każdy z tych „dziadków” nadal wyznacza kierunki i tworzy ludzkie gusta.

Ludwig Supraphonic

Nadal żywa legenda i chyba najczęściej nagrywany werbel w historii muzyki. Po ponad 50 latach od swojej premiery w amerykańskich sklepach, ciągle budzi olbrzymie emocje, rozpala serca i umysły większości perkusistów, niezależnie od ich wieku.

Zobacz również: http://www.youtube.com/watch?v=kNGtgw4DS8g

Pierwsze Supraphoniki pojawiły się na początku lat 50-tych. Do tego czasu, a konkretniej od początku lat 20-tych do późnych 30-tych Ludwig miał już swój sztandarowy  werbel – Black Beauty, którego produkcja została jednak nagle przerwana z niewiadomych powodów. Okolice roku 1952 to pierwsze pojawienie się Supraphonica. Można przypuszczać, ze Supra powstał jakby w oparciu o BB, wykorzystując ten sam mosiężny korpus, zmieniono natomiast większość pozostałych elementów (okucia, strainer, itp.)

Klasyczny Supra LM400 to korpus mosiężny pokryty chromem (COB), wyposażony w typowe lugi „Imperial’’ Ludwiga, maszynkę P-83 (później P-85) i potrójnie gięte obręcze tłoczone. Grubość korpusu zmieniała się przez wszystkie lata w obie strony – generalnie jest to około 1,6 mm. Ciekawostką jest to, że we wszystkich flagowych werblach Ludwiga ( Supraphonic, Acrolite, Super Sensitive, Black B) grubość korpusu maleje ku dolnej krawędzi.  Zazwyczaj w górnej części korpus ma ona 1,8 mm, w dolnej zaś 1,6 mm.

W późnych latach 60-tych można było spotkać już Supraphoniki wykonane z magicznego stopu ‘’Ludalloy’’ (było to typowe marketingowe zagranie – Ludalloy to najprawdopodobniej zwykłe aluminium z domieszką innego stopu).

Od lat 70-tych Supra nie przeszły jakiejś znaczącej przemiany.  Wprowadzono nowe korpusy, m.in. młotkowany lub też „klasyczny” brąz, młotkowaną stal, mosiądz w wykończeniu „Gun Metal” (grafitowy mat). Łączono także dobrze znane modele (głównie w celach marketingowych), dlatego też spotkać można werble Supra-Phonic Black Beauty. Wszelkie zmiany dotyczyły „garmażerki”, od 2007 roku klasyczne lugi „Keystone” zastępowane są w niektórych modelach łódkami „tube”, maszynki P-85 charakterystyczną maszynką Dunnetta, a typowe potrójnie gięte  obręcze, obręczami odlewanymi. Wierząc producentowi – jedno jest pewne: korpus jest zawsze najwyższej jakości, Made In Usa.

Jeśli chodzi o endorserów Supraphniców, to łatwiej napisać, kto na nich nie grał, niż, kto ma je w swojej kolekcji. Najwybitniejsze nazwiska to: John Bohnam, Joe Morello, Ian Paice, Ginger Baker, Mitch Mitchell, Carl Palmer, Steve Gadd czy Charlie Watts.

Aż strach pomyśleć ilu znanych nie może publicznie pochwalić się graniem na tym cudzie (Portnoy?, Carey?)

Tajemnicą poliszynela natomiast jest fakt, że w 90% profesjonalnych studiów nagraniowych Supraphonic znajduje się na liście backline’u i bierze on nadal czynny udział w wielu sesjach, od muzyki klasycznej i orkiestrowej po death metal.

Na zagranicznych forach często pojawia się pytanie: „czy mój Supraphonic jest z mosiądzu?”; owa kwestia widocznie jest tak istotna, że powstało kilka sposobów na sprawdzenie materiału w sytuacjach, w których ani numer seryjny, ani ogólny wygląd instrumentu nie są w stanie pomóc. Metoda pierwsza, tzw. „Magnet Test” polega na przyłożeniu do korpusu magnesu;  jeśli „łapie” on bęben – nasz Supraphonic jest stalowy bądź aluminiowy, w przeciwnym razie – wykonany z mosiądzu. Drugi sposób, to delikatne zdarcie powłoki chromu wewnątrz otworu montażowego np. lugi: jeśli ukaże nam się kolor mosiężny, sprawa jest jasna. Trzeci i zarazem najmniej pewny sposób, to zważenie danego egzemplarza: mosiądz jest dość ciężkim stopem, więc jego waga będzie większa, dla werbla około 4kg (model stalowy – 2,5 kg). Czytaj dalej Werble wszechczasów w pigułce

Wywiad z perkusitą Luxtorpedy

Tomasz Krzyżaniak (Luxtorpeda)
Trzy lata temu odszedł z Turbo i Armii, aby dołączyć do nowego projektu. Dziś nazwę tego projektu zna każdy fan muzyki rockowej w Polsce. Przez trzy lata wydali dwie płyty, trzy DVD i zagrali kilkaset koncertów, co chwila wyprzedając kluby. Przed wami nieprzyzwoicie skromny perkusista Luxtorpedy – Tomasz „Krzyżyk” Krzyżaniak! (…)

Czytaj cały wywiad na MagazynPerkusista.pl

Michael Patches Stewart w Polsce

Skład zespołu:

Michael Patches Stewart – trabka
oraz
Henryk Miśkiewicz – saksofony
Robert Kubiszyn – bas
Paweł Tomaszewski – instrumenty klawiszowe
Michał Dąbrówka – perkusja

2 grudnia 2013
Warszawa / Hybrydy

wejście od 18.00
godz. 19.30

bilety:

50 zł w przedsprzedaży
60 zł w dniu koncertu

4 grudnia 2013
Kraków / Rotunda
 – w ramach festiwalu Jazz Juniors

start: 20.00

bilety:
25 zł (przedsprzedaż)
30 zł (w dniu koncertu)